Pro-pruski Krajewski, czyli gwałt na Wrocławiu

Odkąd rozeszła się wieść o planach postawienia we Wrocławiu pomnika Eberharda Mocka, bohatera kryminalnego cyklu Marka Krajewskiego, u co poniektórych zelotów zawrzało: że to wprost skandal, że przecież Breslau Krajewskiego to czasy be, bo prusactwo trzymało wówczas na nim łapę, a i sam Mock, już poza polityką, to przecież bydlę jakich mało. Używa ów zelota bardzo krągłych fraz, typu „literacko-historyczna propaganda propruska w języku polskim szkodzi polskiej racji stanu we Wrocławiu”. I trzeba jeszcze dodać, na usprawiedliwienie zeloty, iż cykl o Mocku nie jest li tylko kryminalnym czytadłem historycznym, ale „5 tomową panoramą historyczno-obyczajową o schyłku panowania kolonialnych Prus w starosłowiańskim Wrocławiu”. I dobrze, że zelota, chcąc nie chcąc, trafnie czy nie (polityka wszak u Krajewskiego jest raczej mikra, cóż…) nobilitował w ten sposób serię o Mocku. I otworzył mi oczy, bo może i faktycznie ma rację? I może rzeczywiście nie doceniamy podprogowego przekazu Breslau, który w prostej linii nawołuje do oddania kochanego, starosłowiańskiego miasta brzydkim, germańskim potomkom? Ha! Ot, wstrętny manipulator z tego autora!

I poszedłbym dalej w sprzeciwie zeloty, wszak poza polityką sam Mock jest z gruntu nieprawomyślny, by stawiać go na cokoły: dziwkarz, alkoholik, sodomita i żarłok. Owszem, rozwiązuje zagadki przestępcze, dla wszystkich jest jednak teraz jasne, że czyni to bardziej z obowiązku, by oczyścić sumienie, zrobić, z racji zawodu, ”coś dobrego”, a potem już bez wyrzutów żreć, ciupciać i mieć wszystkie autoryteta gdzieś. Ba, wszak i jego miłość do rozpasanej kultury klasycznej w tym świetle staje się niechlubna.

Jako kontrpropozycję podaje natomiast zelota spojrzenie na chwalebne dokonania milicji (policji) wrocławskiej lat 45-07. Gdyż, jak twierdzi, „miała ona i nadal posiada o wiele większe znaczenie dla naszego miasta [pamiętajmy - starosłowiańskiego – SP], niż praca fikcyjnego radcy kryminalnego E. Mocka”.

No i dlaczegóż by nie? Bo nawet nie można się przyczepić, że „milicja” miała konotacje komunistyczne, co raczej pachniało dwojako, to przecież trzymała porządek, i to jest w tym wszystkim najważniejsze, a nie żadne tam polityczne ramię. Zapewne przeciwnicy zeloty (o, niegodziwcy!) użyją argumentu, iż czynili to także jako kompensację…

I dobrze, nie trzeba nam pomników nieprawomyślnych, szemranych moralnie ikon literackich. Tylko tak zwichrowany i zdziczały naród, jak Amerykanie, może  sobie pozwolić na nazwanie placu imieniem Chandlera, Marlowa czy jak tam ta dekadencka cholera się nazywała. Jest bowiem takowy, w miejscu fikcyjnego biura plugawego, znikotyzowanego na amen detektywa…

My Mocka we Wrocławiu nie chcemy. Wolimy Światowida Cierniem Ukoronowanego.