Gaja Grzegorzewska, Śmierć słowa

Śmierć słowa

Dopiero co obchodziliśmy Święto Zmarłych. I to daje mi kolejny pretekst do napisania następnego ponurego i depresyjnego felietonu. O śmierci, o rozstaniu, o końcu czegoś.  Jeszcze kilka takich i zostanę zapewne napomniana do wykrzesania z siebie jakichś głęboko ukrytych pokładów radości. Obawiam się, że długo będę grzebać w ich poszukiwaniu.


Powiada się tu i tam, że każdą książkę autor rodzi w bólach. I tak poniekąd jest, bo to proces męczący, okupiony różnymi wyrzeczeniami i bolączkami natury egzystencjalnej. To okres przeżywania stanów ekstremalnych, od rozpierającego szczęścia do dołu pełnego smutku i zwątpienia w sens tego wszystkiego. Tak właśnie jest. Jednak prawdziwym bólem jest dopiero rozstanie z książką.

Niedawno skończyłam swój kolejny kryminał o uroczym i niepozostawiającym wątpliwości co do nastroju tytule „Grób”. Skończyłam, oddałam i znowu poczułam się tak, jakbym wysyłała dziecko na studia do innego miasta, albo nawet do innego kraju. I miała go długo nie zobaczyć. A gdy w końcu ten moment spotkania nadejdzie, to dziecko będzie odmienione, inne, obce.

Człowiek po oddaniu tekstu do redakcji czuje z jednej strony ulgę, a z drugiej ma wrażenie, jakby coś w nim umarło. Bohaterowie, którzy w procesie tworzenia stali się kimś bliższym i bardziej realnym niż rodzina i przyjaciele, nagle znikają. Towarzyszyli każdej codziennej czynności, takiej jak zasypianie, bieganie, sprzątanie, zakupy, jedzenie... a tu nagle ich nie ma. Wiadomo, że w moim przypadku – autora tworzącego serię – kiedyś jeszcze powrócą, ale na jakiś czas zapadają w stan hibernacji.

A potem nadchodzi najgorsze. Czas redakcji. Tu pojawia się nieprzyjemne wrażenie, że twoje ukochane, wychuchane dziecko jest poddane surowej ocenie i nie wszystkie jego zalety zostają odpowiednio docenione, za to wady zawsze będą boleśnie wytknięte. A do tego ci oceniający zdają się wiedzieć lepiej niż ty, co dla twojego dziecka będzie najlepsze. Każdy pisarz wam powie, że przywiązuje się niestety do każdego napisanego przez siebie słowa. A tu nagle okazuje się, że nie wszystkie te słowa są na miejscu i nie wszystkie fragmenty są potrzebne. I wtedy trzeba zabijać słowa. Usuwać własne, urodzone w wyżej wspomnianych bólach zdania. Kończyć życie niewinnych literek. Najbardziej szkoda samogłosek – są takie niewinne.

Rozmawiałam ostatnio z takimi różnymi osobami, które maja w planach swoją pierwszą książkę. Powiadam im: zastanówcie się raz jeszcze, czy warto tak cierpieć...

No dobra. Oczywiście, że warto. Nie wyobrażam sobie, jakby to było: nie pisać. Poza tym, całe szczęście, autor osierocony z jednej książki, która poszła w świat, by żyć własnym życiem, zawsze może sobie napisać nową i znowu obcować ze starymi dobrymi znajomymi.

Gaja Grzegorzewska