Gaja Grzegorzewska, Odyseja

Odyseja

To nie będzie do końca felieton, bardziej coś jak opowieść przygodowa z morałem w rodzaju „Bakunowego Faktora”, tylko bez piratów i syfilisu.

Wymyśliłyśmy sobie z konkubiną wycieczkę, której docelowym portem miał być Edynburg i wizyta u mojego chłopaka. Po drodze miałyśmy zaliczyć Eindhoven, Utrecht i Amsterdam. Cała wyprawa była zorganizowana przez nią. Ja organizować nienawidzę, więc tylko potakiwałam i godziłam się na wszystko bez zastanowienia. Na refleksję czas nadszedł po fakcie, ale dosyć szybko, bo już w Warszawie. Nie da się niektórych rzeczy przewidzieć. Na przykład potężnego przeziębienia, które dopadło mnie dzień wcześniej.

Wyjechałyśmy w środę o 1.30 w nocy do Warszawy Polskim Busem. Całą drogę nie zmrużyłam oka, posmarkując, kaszląc i dając się trawić gorączce. Ten, kto przemieszczał się tym środkiem transportu, wie doskonale, co to za koszmar. Droga absurdalnie długa, siedziska ciasne jak w samolocie tanich linii, a do tego zawsze można liczyć na głośne i niefajne towarzystwo. Poprzednim razem była to oazowa wycieczka. Tym razem: członkowie rockowej grupy wracający z koncertu w Krakowie, pokrzykujący do siebie nawzajem „panowie to” i „panowie tamto”. Całe szczęście „panowie” w końcu zasnęli ululani alkoholem, a ja mogłam się skupić na lekturze kolejnego Lehane’a i wyżej wspomnianym smarkaniu.

Dworzec w Warszawie o 6.00 rano, gdy masz ze sobą bagaże, za sobą nieprzespaną noc, a przed sobą perspektywę jeszcze kilku etapów podróży, nie jest miejscem przyjaznym. Przesiedziałyśmy jakiś czas w Coffeeheaven, mając za towarzystwo Roberta M. (to taka gwiazda znana w niektórych kręgach). Następnie wyruszyłyśmy do Modlina, najmniej prestiżowego lotniska Europy. Na lotnisku niespodzianka. Po pierwsze nie mieli tygodnika „Wprost”, przez co nie zerknęłam na mój wywiad z Anne Holt, po drugie jeden po drugim zaczęto odwoływać loty z powodu mgły gęstej jak zupa. Odwołano również nasz. Nie wiem, co sobie roili pomysłodawcy ulokowania portu lotniczego w lesie, pomiędzy rzeką Narew a Wisłą!

Ustawiłyśmy się wśród spanikowanych Holendrów w kolejce do stanowiska Ryanair, odpalając telefony i neta. Posypały się propozycje noclegów w Warszawie. Tymczasem w kolejce pojawiły się złowróżbne plotki w wielu językach: lot do Eindhoven możliwy dopiero w piątek! Najbliżej można lądować w Dusseldorfie lub Brukseli! Po godzinie stania plotki urzeczywistniły się. Przy kontuarze trzeba się było szybko zdecydować, gdzie lecieć. Ja postanowiłam olać Holandię, w której byłam już w tym roku dwa razy, i lecieć do Londynu, tłumacząc sobie, że Londyn i Edynburg to jak Kraków i Warszawa, czyli rzut beretem. Konkubina wybrała Dusseldorf, z którego miała przedostać się do Holandii, do znajomych mieszkających niedaleko granicy. Na lot miała czekać, bagatela, 12 godzin.  

Rozdzieliłyśmy się. Przeszłam przez bramkę i ustawiłam się w kolejce do samolotu, gdy z głośników padła informacja, że mój samolot wylądował na Okęciu. Polecono pooddawać bezcłowy towar, zwrócono nam bagaże i kazano czekać jak bydłu w deszczu na autobusy, które miały nas zabrać na Okęcie. Następnie ponadgodzinna jazda przez całą Warszawę, a na Okęciu ponownie nadawanie bagażu oraz kontrola, czyli cały proces od początku. I naturalnie znowu czekanie. Dobrze, że przynajmniej Lehane ciekawy i wciągający. Lot do Stansted upłynął mi w nerwowym półśnie, gdyż współpasażer, jak tylko przysnęłam, usiłował wysunąć mi z dłoni książkę. Przysięgam!

To nie koniec przygód z Ryanairem. Jako ta wisienka na torciku męczarni pojawił się problem z wydostaniem bagażu z luku i nastąpiła jeszcze jedna godzina czekania, niepewności, głodu i pragnienia. Podróż pociągiem do Londynu to już fraszka, zwłaszcza że akcja w czytanej przeze mnie powieści zbliżała się ku finałowi.

W Londynie ugościła mnie koleżanka, naszykowała fishpie z fasolką i czym prędzej zabrała do lokalnej speluny, by zapić zmęczenie browarem. Cieszyłam się, że już następnego dnia będę w Edynburgu. Niedoczekanie. Bilet na pociąg kupiony tego samego dnia kosztuje 120 funtów! A do tego linie kolejowe w Wielkiej Brytanii zostały zalane w wielu miejscach, co łączyło się z dużymi opóźnieniami. Tak więc zostałam dzień dłużej, pozwiedzałam, pobawiłam się z gościnną polską emigracją, wypiłam kolejne browary i zjadłam kolejną rybę.

A do Edynburga przyjechałam w piątek autobusem, uświadamiając sobie w czasie drogi, że w żadnym razie nie jest to podróż jak z Krakowa do Warszawy i że 650 kilometrów to nie 300, a Megabus wcale nie jest taki mega. Lehane się tymczasem skończył, jak to on, ani dobrze, ani źle, i w dziewięciogodzinnej podróży towarzyszył mi już naturalnie Rankin.

Nareszcie jestem w Edynburgu, mieście Johna Rebusa i miejscu urodzenia Artura Conana Doyle’a, i mam dla was radę: nigdy, przenigdy nie wybierajcie lotniska Modlin!

Gaja Grzegorzewska