Leif GW Persson jest profesorem kryminologii, scenarzystą, konsultantem i ekspertem, który pomaga policji w sprawach niewyjaśnionych zbrodni. Innymi słowy: to doświadczony człowiek, który swe doświadczenie postanowił wykorzystać jako autor powieści kryminalnych. „Linda. Historia pewnej zbrodni” powstała jako szósta – i kolejna, której bohaterem jest inspektor Evert Bäckström.
Tytuł może być mylący – „Linda” nie jest bowiem historią zbrodni, a historią śledztwa. W szwedzkim miasteczku o egzotycznie brzmiącej nazwie Växjö ktoś brutalnie gwałci i morduje młodą dziewczynę. Ponieważ w małych szwedzkich miasteczkach rzadko zdarzają się zbrodnie poważniejsze niż kradzież roweru, na pomoc lokalnym władzom przyjeżdżają policjanci ze stolicy. Na czele z inspektorem Evertem Bäckströmem. Wyobraźcie sobie teraz najgorsze cechy, jakie mógłby mieć policjant. Nie dość, że po prostu głupi szowinista, to jeszcze arogancki, zadufany, protekcjonalny pijak – to właśnie Bäckström. Kiedy śledztwu przewodzi ktoś taki, nic dziwnego, że idzie jak po grudzie. Zwłaszcza że jedyny pomysł na odkrycie zbrodniarza inspektor widzi w pobraniu próbek DNA od jak największej liczby mieszkańców Växjö. Na szczęście wśród jego współpracowników jest kilka osób, które robią coś więcej, wśród nich: Jan Lewin.
Często pojawiający się w kryminałach schemat – błyskotliwy detektyw jako główny bohater, a w tle jego niezbyt mądry szef, który utrudnia działania – został przez Perssona odwrócony. W „Lindzie” najważniejszą postacią jest arogancki bubek, dla którego najważniejsze są wypicie kolejnego piwa, poderwanie lokalnej dziennikarki i zrobienie prania za pieniądze podatników, a jego podwładny, błyskotliwy detektyw, wspomniany już Jan Lewin, zostaje zepchnięty na dalszy plan. A przecież zwykle w kryminałach lubimy głównych bohaterów. Nawet jeśli piją, źle im się wiedzie i łamią zasady – niemal zawsze zależy im przede wszystkim na rozwiązaniu zagadki. Tymczasem szwedzki autor nie miał oporów przed stworzeniem kogoś całkiem innego. Kogoś, kogo nie da się polubić. No bo jak polubić człowieka przedstawionego tak: „Bäckström był człowiekiem niskim, tłustym i prymitywnym, ale w pewnych okolicznościach potrafił być przebiegły i pamiętliwy. On sam postrzegał siebie jako mędrca w kwiecie wieku”? A później jest tylko gorzej.
Choć zagadka kryminalna przedstawiona w tej powieści jest ciekawa, a jej rozwiązanie zaskakujące, nie ona jest tu głównym tematem. Wydaje mi się, że Persson chciał przede wszystkim pokazać pracę szwedzkiej policji. W krzywym zwierciadle: „Lindę” można bowiem uznać za satyrę policyjną. Choć to potężne tomiszcze, przedstawiające krok po kroku prowadzone przez policjantów śledztwo, może zmęczyć (ileż czasu można pobierać próbki DNA?!), warto docenić jego inność. Uwagę zwracają zwłaszcza reportażowa narracja i ironiczny humor, ujawniany w niby-obiektywnych opisach (tak Persson pisze o dwóch policjantach przybywających na miejsce akcji: „Łącznie blisko dwieście kilogramów szwedzkiego policyjnego mięsiwa czystej krwi. Przede wszystkim mięśnie i kości, wyostrzone zmysły, rozwinięta motoryka: uosobienie marzeń przerażonego obywatela, który dzwoni na policę, bo pod jego drzwiami stoją trzy podejrzane typy i zabierają się do ich wyważenia”). Zabawne bywa też nieustanne kontrastowanie słów i myśli Bäckströma (znów posłużę się przykładem: „ – Jasne, na pewno wpadnę i podzielę się swoimi spostrzeżeniami – obiecał. Jeszcze czego, pomyślał. – Jeśli waszym zdaniem mogę się na coś przydać – dodał skromnie. Nie wytrzymam, pomyślał”).
Fanów szybkiej akcji, licznych twistów i pospiesznej narracji „Linda. Historia pewnej zbrodni” Leifa GW Perssona na pewno do siebie nie przekona. Śledztwo jest powolne, przegadane i miejscami nużące. Warto jednak docenić inny niż zwykle sposób opowiedzenia historii, nawet jeśli niekoniecznie przypadnie nam on do gustu.
Ewa Wrona
"Poza wątkiem kryminalnym, Persson swoim zwyczajem rozwija także wątki społeczno-obyczajowe: problemy imigrantów, ich akceptacji – lub nie – w nowym ...
09 października 2012