Mroczni ulubieńcy, Gaja Grzegorzewska

 Mroczni ulubieńcy

Czytam obecnie nowego Theorina i jak zwykle jest to literacka uczta. Zagłębianie się w świat wykreowany przez tego autora to dla mnie przyjemność porównywalna do zjedzenia wielkiego półmiska najlepszego sushi. Tym bardziej że w ostatnim czasie, pomijając powieść „Pytaj w kostnicy”, nie natrafiłam na żadną pozycję, która pozostawiłaby po sobie coś więcej, niż tylko poczucie straconego czasu. Większość kryminałów, które zaliczyłam, przypominała raczej to sushi z Tesco – tak niedobre, że nawet autorów tych słabych książek bym nim nie nakarmiła.

Tymczasem kryminały Theorina zostawiają po sobie całkiem spory ślad i nie sposób o nich zapomnieć ani uciec od różnego typu ponurych i mrocznych rozważań, do których prowokuje lektura. Tym razem moje myśli zaczęły krążyć wokół przypadków kobiet piszących listy miłosne do seryjnych morderców. Z ciekawości wpisałam nawet taką frazę w wyszukiwarce i dowiedziałam się z portalu „Facet”, że „Każdego roku w samym tylko stanie Kalifornia około dziesięciu seryjnych zabójców oczekujących w celi śmierci na wykonanie wyroku wstępuje w związek małżeński”. Ślub wziął na przykład zmarły w tym roku Richard Ramirez, morderca, który był również jednym z czołowych odbiorców listów miłosnych od fanek. „Chyba te kobiety mają niedobrze w głowie. Oddaję ich adresy moim kolegom w celi. Ja nie chcę mieć z nimi nic wspólnego" – podsumował to zjawisko morderca pielęgniarek, Richard Speck. Automatycznie zgodziłam się w tej kwestii ze Speckiem. No bo co trzeba mieć w głowie, aby zostać fanką seryjnego mordercy? Felieton jest oczywiście zbyt krótką formą, by roztrząsać tak skomplikowane i złożone zagadnienie. Mogłabym jedynie nadgryźć temat, który zasługuje na znacznie poważniejsze potraktowanie, niż tylko powierzchowna analiza na dwie strony maszynopisu. Przejdę więc od razu do konkluzji, do której doszłam, gdy sobie tylko uświadomiłam, że podobnie jak ze Specka, ze mnie również nie jest żaden moralny autorytet. I że my, ludzie zainteresowani zbrodnią nie tylko zawodowo, ale także zafascynowani nią w czasie wolnym, jesteśmy tylko trochę mniej dziwaczni od tych kobiet.

Ja na przykład jak nieraz już wspominałam, od dziecka interesowałam się mordercami. Od momentu przeczytania w podstawówce mojej pierwszej Agathy Christie. Otrzymana mniej więcej w tym samym czasie od mamy urocza książeczka „Najsłynniejsze w świecie zbrodnie w afekcie” tylko podkręciła te zainteresowania i zaowocowała serią rysunków ilustrujących poszczególne przypadki. Potem pojawiły się kolejne lektury. Były to dzieła mniej lub bardziej sensacyjne, opracowania historyczne i naukowe, pitawale i leksykony. Nie wszystkie trzymały poziom „Godziny detektywów” Thorwalda. Część z tych pozycji była naprawdę koszmarnie napisana, a ich autorzy nawet nie starali się ukryć swojego przekonania, że to nie dla wartości artystycznej będą czytane ich książki.

Najbardziej fascynujący spośród licznych bohaterów tych dzieł okazali się dla mnie seryjni mordercy. A wśród nich miałam oczywiście swoich faworytów, o których czytałam chętniej niż o pozostałych. Nocną porą oglądałam też na Discovery Channel programy dokumentalne prezentujące sylwetki psychopatów. Robiłam to, chociaż wiedziałam, że potem nie zasnę aż do świtu. Będę leżeć, rozmyślając o tym, że świat jest niewyobrażalnie strasznym miejscem. Niczym innym, jak tylko dźwiękoszczelną piwnicą. A ludzie są odrażającymi potworami, zdolnymi do wszystkiego. A ci którzy nie są potworami, są ofiarami. Zastanawiałam się czy moi sąsiedzi tylko gwałcą, czy może również zjadają się nawzajem? Czy tylko tłuką swoje dzieci, czy może czasami peklują je w beczkach? No bo ktoś to przecież robi! I byłam na siebie zła, że z własnej woli dostarczam swojej wyobraźni takiej chorej pożywki. I że koniec z tym. Pokusa jednak zawsze okazywała się zbyt silna.

Na szczycie mojej posępnej listy najciekawszych zwyrodnialców znaleźli się między innymi: Andriej Czikatiło, Jeffrey Dahmer, Ed Gein i Fritz Haarmann. Od Agathy Christie przejęłam zainteresowanie Lizzie Borden, której przypadek Królowa Kryminału przytacza w wielu swoich książkach. Jednak na pierwszym miejscu wśród morderczyń zawsze plasowała się u mnie Elżbieta Batory ze swoją krwawą łaźnią.

Nigdy nie kryłam się z moim nietypowym hobby, przekonana, że wszystkich ludzi interesuje przemoc i zło, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Przecież mentalność ludzka nie zmieniła się od czasów, gdy najlepszą rozrywką były publiczne egzekucje. Jak się jednak okazało, liceum zdecydowanie nie było najlepszym miejscem, aby dzielić się ciekawostkami dotyczącymi morderców. Moja rozległa wiedza dotycząca historii zbrodni okazała się równie nieprzydatna, jak ta dotycząca NBA, mojego drugiego hobby. O ile jednak statystyki koszykarzy dla większości ludzi były po prostu nudne, to niestety statystyki morderców przede wszystkim zniesmaczały i budziły niepokój. Gdy nauczycielka niemieckiego zadała nam przygotowanie referatu na temat jakiegoś słynnego Niemca, mój wybór padł oczywiscie na Fritza Haarmanna, czyli Rzeźnika z Hanoweru, który w latach dwudziestych handlował na czarnym rynku mięsem swoich ofiar. Referat otwierał, przetłumaczony z którejś z moich książek, cytacik opisujący w plastyczny sposób działalność Rzeźnika. Do dziś pamiętam tę niezręczną ciszę, która zdawała się coraz bardziej namacalna z każdym kolejnym odczytywanym przeze mnie zdaniem. Przerywały ją tylko pojedyncze chichociki kilkorga kolegów i koleżanek, którzy widocznie uznali mój wybór tematu za znakomity, a wykonanie za przezabawne, nawet jeśli nie brakowało w nim błędów. Nauczycielka wytknęła mi je z taką samą niewzruszoną powagą, z jaką omawiała czytankę na temat kryzysu węglowego w zagłębiu Ruhry. I tak sobie myślę, że pewnie w oczach tej nauczycielki i części moich kolegów niewiele różniło mnie w tamtym momencie od tych kobiet piszących miłosne listy do odsiadujących wyroki psychopatów.


Gaja Grzegorzewska