Sherlock Holmes nie przestaje fascynować, Gaja Grzegorzewska

Sherlock Holmes nie przestaje fascynować

Arthur Conan Doyle stworzył jedną z najbardziej ikonicznych postaci w historii literatury popularnej. Holmes to detektyw dziwak, ekscentryk, geniusz, erudyta, utalentowany skrzypek i bokser, a do tego narkoman uzależniony od kokainy i morfiny. Już u samych początków kina Sherlock pobudzał wyobraźnię filmowców. Pierwszy film krótkometrażowy (nawet bardzo krótkometrażowy, ponieważ owo dziełko trwa niecałą minutę) powstał w roku 1900.

Wszystkie opowiadania i nowele o przygodach mistrza dedukcji i jego wiernego przyjaciela doktora Watsona były filmowane wielokrotnie. Naliczyłam dziewięć ekranizacji samego „Psa Baskerville’ów”! Być może jest ich więcej. Były seriale, filmy pełnometrażowe i przeróżnego rodzaju wariacje: na przykład crossovery (podgatunek filmowy, charakteryzujący się tym że w jednej produkcji pojawiają się bohaterowie różnych serii), w których Holmes rywalizuje z Arsène’em Lupinem.

Moim absolutnym faworytem jest jednak film, który pamiętam z dzieciństwa i bardzo intensywnie i pozytywnie kojarzy mi się z tamtymi beztroskimi czasami. Mam tu na myśli obraz z 1985 roku pod tytułem „Młody Sherlock Holmes”, znany również jako „Piramida strachu”. Najsilniej zapadła mi w pamięć scena, w której młodzi bohaterowie doświadczają halucynacji wyciągających z ich podświadomości najgłębiej skrywane lęki. Dowiadujemy się też, dlaczego dorosły Holmes nie interesował się kobietami. Czasami kusi mnie, aby obejrzeć ten film jeszcze raz po tych dwudziestu latach, ale bardzo boję się rozczarowania. Doświadczenie pokazało mi nieraz, że większości idealizowanych filmów dzieciństwa nie udaje się przetrwać próby czasu. Lepiej niech więc młody Holmes pozostanie w sferze wspomnień razem z Freddym Krugerem, pierwszym Predatorem i kilkoma innymi bohaterami.

W latach osiemdziesiątych powstał też bardzo wierny i całkiem udany (chociaż momentami może nieco toporny) brytyjski serial „Przygody Sherlocka Holmesa”.

Zupełnie inaczej do tematu podszedł niedawno Guy Ritchie. Jego filmowy Holmes to kawał niedomytego chama, mieszkającego w zasyfionej norze. Robert Downey Jr. obdarzył tę postać sporą charyzmą (nawet jeśli jest to charyzma nieco buraczana, pasująca do cwaniaczka ze spelunki, a nie wielkiego detektywa). Na swój sposób jest to jednak Holmes uroczy i odświeżony (pomimo zamiłowania do brudu), a przede wszystkim wesoły i bardzo komiczny. Dobrze z nim kontrastuje zrównoważony czyścioszek Watson (w tej roli równie dobry Jude Law).

Absolutnym hitem ostatnich miesięcy jest naturalnie uwspółcześniony „Sherlock”. Twórcy z odcinka na odcinek coraz bardziej odchodzą od pierwowzoru, ale to nic nie szkodzi, bo jest to rzecz zrobiona dobrze, z brawurą i przytupem, pełna różnego rodzaju eksperymentów wizualnych i dziwnych rozwiązań fabularnych. Ekscentryczność, znieczulica i dziwactwa Holmesa są tu całkiem logicznie tłumaczone tym, że bohater cierpi po prostu na zespół Aspergera. Największym atutem serialu są zdecydowanie aktorzy: Benedict Cumberbatch (Holmes), Martin Freeman (Watson), Mark Gattis (Mycroft) i znakomicie rozpisane dla nich role. Oglądanie ich kłótni i utarczek to prawdziwa przyjemność!

Zupełnie nijaki i jałowy jest natomiast amerykański serial „Elementary”. Tu akcja również dzieje się współcześnie, tyle że w Nowym Jorku. Holmes (Jonny Lee Miller) jest po narkotykowym odwyku, a opiekuje się nim doktor Joan Watson (którą gra totalnie nijaka Lucy Liu). Pomimo że cenię Jonny’ego Lee Millera za rolę w „Trainspotting” i występy w wielu ekranizacjach powieści Jane Austen, z tej roli nawet taki dobry aktor nie był w stanie wiele wykrzesać. Fabuła jest na poziomie seriali typu CSI, a problemami bohaterów trudno się przejąć.

Czekam, co jeszcze dla słynnego detektywa z Baker Street przygotują w przyszłości filmowcy. Pola do popisu i pomysłów, jak widać, na razie nie brakuje!


Gaja Grzegorzewska