Wykolejony, Michael Katz Krefeld: fragment

Michael Katz Krefeld

Wykolejony

 

1.

Zniszczony warsztat pogrążony było w mroku. Dojmującą ciszę zakłócał jedynie szum prądnicy w rogu hali. Nad biegnącym przez środek warsztatu wąskim kanałem samochodowym unosiła się słaba niebieska poświata. Na dnie świeciła latarka, wydająca lekko syczący dźwięk. Rzucała światło na skuloną nagą kobietę leżącą na brudnej betonowej posadzce. Jej nogi i ręce były pokryte krwiakami, długie jasne włosy pobrudzone zastygłą krwią, na skroniach miała otwarte rany. Wzdłuż kręgosłupa i na pośladkach widniały czerwone pręgi, wiły się niczym węże. Jakby ktoś niedawno ją bił.
Masza otworzyła oczy i spojrzała w jasne, fluorescencyjne światło latarki. Zaczerpnęła powietrza. Poczuła strach i przypływ adrenaliny. Wszystkie mięśnie miała napięte, czuła suchość w gardle. Próbowała wstać, ale ból w podbrzuszu okazał się zbyt silny. Nie miała pojęcia, jak trafiła do tej cuchnącej dziury. Była obolała i otumaniona. Znów spróbowała się podnieść. Tym razem poszło jej nieco lepiej, oparła się o zimną, wilgotną betonową ścianę. Temperatura w hali była bliska zera, dziewczyna drżała z zimna. Obok niej w kanale leżał węzełek z ubraniem. Czerwona jedwabna sukienka, stringi i wysokie zamszowe boty w kolorze czekolady. To były jej rzeczy, rozpoznała je. Ktoś musiał je z niej zdjąć. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak do tego doszło. W tym momencie usłyszała hałas otwieranych drzwi gdzieś po drugiej stronie hali. Zaczęła się powoli podnosić. Przez otwarte drzwi wpadło nocne powietrze i na chwilę złagodziło mdlący odór smarów. Wspięła się na palce, sięgnęła do krawędzi kanału. Zobaczyła zbliżające się postaci. Trzy niskie sylwetki w środku, dwie potężniejsze po bokach. Tym trzem niższym kazano najwyraźniej zejść do kanału ruszyły w dół wąskimi schodkami. Masza schyliła się po ubranie, próbowała osłonić się sukienką. Patrzyła na idące w jej stronę młode dziewczyny. Były w jej wieku, miały nie więcej niż osiemnaście, może dwadzieścia lat. Szczupłe, o słowiańskiej urodzie. Ostatnia chwiała się na nogach, najwyraźniej była pijana albo naćpana. Dwie pozostałe obejmowały się, jęczały cicho i się modliły. Masza rozpoznała słowa prawosławnej modlitwy, które pamiętała z dzieciństwa. Kiedy dziewczyny zaczęły rozmawiać, zorientowała się, że mówią po rosyjsku.
– Nigdy stąd nie uciekniemy – szlochała najdrobniejsza z nich.
Masza chciała coś powiedzieć, ale straciła głos. Mimo bólu, spróbowała ponownie.
– Kim jesteście? – udało jej się w końcu wydukać. – Co to za miejsce?
Nie zwracały na nią uwagi, stały, obejmując się. Masza powiodła wzrokiem po hali. Mężczyźni, którzy przyprowadzili dziewczyny, zniknęli. Szybko włożyła sukienkę, pobrudzoną smarem i krwią. Wyminęła przytulone postaci i zaczęła iść w stronę prowadzących na górę schodków. Musiała się stąd wydostać! Natychmiast!
Nagle drzwi się otworzyły i do hali weszło pięciu mężczyzn. Zainstalowane wzdłuż kanału świetlówki rozbłysły. Masza zastygła w bezruchu jak uciekająca zwierzyna złapana nagle w krąg światła. Podniosła dłoń, chcąc ochronić się przed światłem, ale ono było wszędzie. Instynktownie pochyliła się i zaczęła pełznąć z powrotem w stronę dziewczyn. Nad kanałem stało pięciu mężczyzn. W lodowatym powietrzu ich oddechy zamieniały się w parę, wyglądali jak smoki. Usłyszała, jak jeden z nich mówi coś po rosyjsku. Pozostałych głosów nie była w stanie rozróżnić. Wydawało jej się, że słyszy albański, może serbski, ale nie była pewna.
– Tę! – zagrzmiał nagle czyjś głos w ciemności. – Tamtą  już załatwiliśmy.
Masza rozpoznała głos. Rozpoznała charakterystyczną chrypkę obecną w głosie mężczyzny, zarówno gdy mówił, jak kiedy jęczał z rozkoszy. To on tu rządził. On kierował gwałtem, on zamachnął się na nią pejczem. Poczuła, że trzęsą jej się nogi, nie mogła zaczerpnąć powietrza.
– Pomóż mi – wymamrotała. – Pomóż mi, Igor…
Przewróciła się, upadła na betonową posadzkę w głębokim, ciemnym kanale.




(...)

 

Christianshavn, 2013

5.

Z szafy grającej w Wydrze Morskiej leciało Everytime you go away. W piątkowy wieczór stara gospoda, położona tuż nad kanałem w Christianshavn, była wypełniona po brzegi. Ostatnio stała się bardzo popularnym miejscem. Za dwadzieścia koron można tu było wypić piwo, posłuchać starych przebojów, pogadać albo usiąść gdzieś w kącie i całować się z dziewczyną.
Kiedy wybrzmiały ostatnie słowa Daryla Halla, Thomas wstał z barowego stołka. Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Dał znak stojącemu za barem Johnsonowi, żeby podał mu jeszcze jeden zestaw. Pił szkocką ze szklanki i piwo z butelki.
– Nie masz już dosyć, Ravn ? – wymruczał Johnson.
– Jeszcze nawet nie zdążyłem się rozkręcić.
Johnson uniósł brwi, ale przyjął zamówienie. Był potężnie zbudowanym mężczyzną koło sześćdziesiątki, szerokim w ramionach jak byk; obie ręce miał w tatuażach. Trudno powiedzieć, co te niewyraźne rysunki miały przedstawiać, ponieważ pochodziły z czasów jego wczesnej młodości, kiedy odbywał służbę wojskową w marynarce i pływał na okręcie wojennym „Dannebrog”.
Thomas wyminął kilkoro gości i ruszył w stronę starego wurlitzera, szafy grającej, która stała tu, odkąd sięgał pamięcią. Wygrzebał z kieszeni kurtki kilka monet, podniósł głowę i powiódł wzrokiem po zdjęciach wiszących nad szafą. Czarno-białych, sygnowanych portretach artystów i muzyków, byłych i obecnych gości Wydry Morskiej. Zespół Gasolin, Lone Kellermann, Clausen i Petersen, Kim Larsen i zdecydowany faworyt Thomasa, Mr. D.T., z polakierowanymi na czarno paznokciami, w miękkim kapeluszu i białym smokingu. Włożył piątkę i nawet nie patrząc na klawisze, wcisnął F-5. Take it away, Daryl. Rozległ się charakterystyczny dźwięk metronomu, a potem organów elektrycznych, i popłynęły znane mu na pamięć słowa piosenki. Jacyś goście za nim zaczęli buczeć. Poprosili, żeby nastawił coś innego, ale ich zignorował i wrócił na swój stołek.
– Hej, marynarzu! – usłyszał nagle.
Odwrócił się i spojrzał na stolik, który znajdował się za jego plecami. Dobrze umięśniony rockers w zdecydowanie  zbyt obcisłym T-shircie przyglądał mu się zza żółtych szkieł okularów.
– Znamy ją już na pamięć.
– To klasyk – wybełkotał Thomas.
– Co nie zmienia faktu, że jest to pedalski kawałek.
Dwaj kumple umięśnionego faceta zarechotali. Mieli na sobie skórzane kamizelki z napisami na plecach, siedzieli i ściskali w rękach kufle z piwem.
– Możecie mnie wyzywać od pedałów, ale to i tak najlepszy kawałek, jaki kiedykolwiek został napisany.
– Osobiście wolę oryginalne wykonanie – odezwała się kobieta w średnim wieku w tweedowej marynarce w kratkę, siedząca na drugim końcu baru. Jej siwe włosy sterczały na wszystkie strony jak naelektryzowane.
Thomas odwrócił się i uśmiechnął się do niej.
– Droga Victorio, to właśnie jest wykonanie oryginalne. Daryl Hall napisał i nagrał tę piosenkę w 1980 roku. Paul Young uczynił ją sławną pięć lat później. Z całym szacunkiem dla Paula, ale nie sięga Darylowi nawet do pięt.
Thomas wdrapał się z mozołem na wysoki stołek barowy. Victoria odrzuciła głowę do tyłu i wydmuchała chmurę dymu, który od razu powędrował do góry, pod sufit.
– Nie żeby mi się nie podobała, ale jednak wolę tamto wykonanie.
– I masz do tego prawo – odpowiedział Thomas, wzruszając ramionami. – Żyjemy w wolnym kraju.
Johnson zerknął w stronę rockersów, postawił piwo na blacie przed Thomasem i wlał mu do szklanki burbona.
– Ravn, nie powinieneś się zbierać do domu, do gniazdka?
Thomas pokręcił przecząco głową i wziął do ręki szklankę.
– Nie poddam się bez walki, jak to się mówi.
Opróżnił szklankę jednym haustem i popił piwem. Pięć minut później Daryl Hall doszedł do ostatniej zwrotki. Thomas wstał i znów zaczął szukać drobnych w kieszeni.
Rockers w okularach z żółtymi szkłami podniósł wzrok znad kufla i spojrzał na niego.
– Dosyć tego, do cholery – zawołał.
Wstał, obszedł stolik, przecisnął się przez tłum gości i podszedł do Thomasa.
– Zapewniam cię, że zagrałeś ten kawałek po raz ostatni – powiedział i  odepchnął go od szafy grającej.
Po chwili w lokalu rozległy się dźwięki Highway to Hell  AC/DC. Facet odwrócił się, uniósł do góry rękę i wrócił do kumpli, którzy kiwali głowami w takt muzyki.
Thomas się zachwiał. Próbował się skupić, opróżnił kieszenie i niezrażony nadal szukał drobnych. Kiedy przejrzał już wszystko, położył na blacie obok swojej przestarzałej komórki i pogiętego identyfikatora policyjnego cały stos pięcio- i dziesięciokoronówek. Schował identyfikator i komórkę do kieszeni i zaczął karmić szafę grającą monetami. Było go stać na piętnaście numerów. Piętnaście razy Everytime you go away. Wieczór zapowiadał się cudownie. Wrócił do baru i zamówił następną kolejkę, dla siebie zestaw i wermut dla Victorii, która nazwała go aniołem.
W lokalu rozległy się dźwięki organów, za chwilę Daryl znów zacznie śpiewać.
Nagle zrobiło się zamieszanie.
– Wyłącz to, do cholery!
Rockers w żółtych okularach podszedł do szafy grającej. Napiął mięśnie, widać było, jak drżą pod T-shirtem. Uniósł nieco wurlitzera, po czym spuścił go na podłogę. Hałas w lokalu był tak duży, że tylko najbliżej siedzący ludzie zauważyli, co się wydarzyło. Stojący za barem Johnson patrzył w milczeniu na mężczyznę, który wracał już na swoje miejsce. Kiedy mijał Thomasa, ten zeskoczył ze stołka. Spojrzał na mężczyznę, o półtorej głowy wyższego od siebie.
– Za ten numer jesteś mi winien siedemdziesiąt pięć koron.
– Że niby co?
W tym momencie do baru podeszła Victoria i położyła rękę na ramieniu Thomasa.
– Odpuść sobie, Ravn.
Odwróciła się do rockersa i uśmiechnęła się.
–    Niech każdy zajmie się sobą, dobrze?
– W życiu – zaczął protestować Thomas. – Wrzuciłem siedemdziesiąt pięć koron do maszyny, którą przed chwilą rozbiłeś, więc jesteś mi winien forsę. Siedemdziesiąt pięć koron.
Rockers zmierzył Victorię wzrokiem, po czym spojrzał na Thomasa.
– Chyba powinieneś posłuchać tej swojej przyjaciółki lesby, bo to naprawdę może się źle skończyć.
 – Nie jest lesbijką, tylko lubi chodzić w marynarkach – wymamrotał Thomas.
– Tak czy inaczej wygląda na lesbę.
Victoria zmrużyła oczy i wpatrywała się w mężczyznę.
– Jak na mięśniaka z takimi cyckami wykazujesz dziwne zainteresowanie seksualnością innych.
Facetowi opadła szczęka, otworzył usta i patrzył to na Thomasa, to na Victorię.
Thomas skrzyżował ręce na piersiach.
– Prawdę mówiąc, Victorii też jesteś winien przeprosiny. I Darylowi Hallowi, za to, że mu przerwałeś. To było niegrzeczne. Od kogo zaczniesz?
– Czubek jesteś?
– Być może, co nie zmienia faktu, że jesteś mi winien siedemdziesiąt pięć koron i przeprosiny. Również Victorii i Darylowi.
– Niller! – zawołał jeden z kumpli rockersa.
– Czego? – warknął chłopak i się odwrócił.
Kumpel patrzył na niego zaniepokojony.
– To glina – powiedział, wskazując głową na Thomasa. – Odpuść sobie – dodał.
Niller zsunął okulary na nos i pustym wzrokiem przyglądał się Thomasowi znad szkieł.
– Ta łajza?
Chłopak skinął głową.
– W zeszłym roku w lecie zwinął mnie i Runego za narkotyki.
Niller odwrócił się do Thomasa; spojrzał na niego, krzyżując ręce na piersiach.
– To prawda? Jesteś gliną?
– Nieważne, kim jestem, jesteś mi winien siedemdziesiąt pięć koron, a Victorii i Darylowi przeprosiny.
– Jesteś czy nie?! – ryknął Niller, zapluwając się. Opuścił ręce wzdłuż ciała i zacisnął dłonie.
– Jest na urlopie, więc dzisiaj nic ci nie grozi – powiedziała Victoria, opróżniając szklaneczkę.
– Na urlopie? Tak?
Niller uśmiechnął się drwiąco, zamachnął się prawą ręką i zamierzył na Thomasa.
Thomas cofnął się kilka centymetrów w stronę baru i o włos uniknął ciosu. Niller natychmiast wystartował z lewym prostym; Thomas odparł go, jednocześnie uderzając faceta łokciem w skroń. Gdyby uderzenie było celne, każdego powaliłoby na podłogę, ale Thomas był pijany i tylko musnął Nillera. Żółte okulary przeleciały w powietrzu. Thomas przyglądał się im, jakby to był postrzelony owad, przefruwający nad głowami gości przy barze. Widok był dość absurdalny, na ustach Thomasa pojawił się uśmiech, który jednak zniknął, gdy nagle poczuł silny cios w żołądek, a sekundę później w szczękę. Runął na podłogę, zrobiło mu się czarno przed oczami. Słyszał nad sobą głosy, jak przez mgłę widział, że ludzie rzucili się, żeby odciągnąć od niego Nillera. I nagle zgasł jak świeca.

Dobre dziesięć minut później siedział na krawężniku przed Wydrą, przyciskając do spuchniętego policzka ścierkę pełną kostek lodu. Gdzieś z głębi ulicy dochodziły głosy rockersów. Krzyczeli coś do Johnsona i grupy stałych klientów, którzy stali w drzwiach.
Eduardo schylił się i spojrzał na Thomasa przez grube szkła.
– Do licha, Ravn, po co ci to było? – spytał z lekkim hiszpańskim akcentem, zdradzającym jego hiszpańskie korzenie. – Eres stupida?
Thomas pokręcił głową. Zabolało jak diabli, natychmiast pożałował, że w ogóle się ruszył.
– Przeprosił? – spytał. – Powiedział: przepraszam?
– Jasne. Przeprosił, dając ci chyba z pięć razy w mordę – powiedział Eduardo, przeciągając dłonią po kręconych włosach.
Thomas wzruszył ramionami.
– Tylko o to mi chodziło – wymamrotał. – Ale nadal jest mi winien siedemdziesiąt pięć koron.
Jasnowłosa dziewczyna stwierdziła, że jej zimno, i zaczęła ciągnąć Eduarda do środka.
– Poradzisz sobie? – upewnił się Eduardo.
Thomas skinął głową i znów poczuł ból.
Po chwili zobaczył, że większość gości wróciła do środka. Zaczął się niepewnie podnosić.
– Stawiam kolejkę – powiedział, kierując się do drzwi.
Johnson położył mu rękę na piersi i wziął od niego ścierkę z kostkami lodu.
– Idź do domu, Ravn.
– O co ci chodzi? Jeszcze tylko po jednym.
Johnson nie odpowiedział. Patrzył na niego, podczas gdy ostatni gość znikał w drzwiach knajpy.

Thomas wlókł się wzdłuż kanału, starając się utrzymać bezpieczną odległość od nabrzeża. Szedł chodnikiem, świadomie unikając nierównego bruku, przez który już niejeden drobny pijaczek zafundował sobie kąpiel w kanale. Lokale przy nabrzeżu powoli zamykano, nastroje były radosne. Na Christianshavns Torv ludzie walczyli o taksówki, które miały przewieźć ich przez most do centrum, gdzie z kolei właśnie otwierano nocne lokale. Thomas natomiast chciał jedynie przejść na drugą stronę ulicy, ale był zbyt pijany, by właściwie ocenić odległość do mijających go samochodów. Głośny dźwięk klaksonu uzmysłowił mu, że niewiele brakowało, aby ktoś go przejechał. Pospiesznie opuścił jezdnię. Kiedy w końcu dotarł na drugi kraniec placu, ruszył Dronningensgade w stronę starych wałów miejskich, w których pobliżu mieszkał. Znalazł klucze i spojrzał na ostatnie piętro kamienicy. W obu oknach paliło się światło. Wszedł po schodkach, prowadzących do drzwi, zerknął na domofon. Na przyklejonej do niego małej karteczce było napisane ręką Evy: „Thomas Ravnsholdt i Eva Kilde”. Już chciał włożyć klucz do zamka, gdy nagle się rozmyślił i zawrócił.

Szedł prosto Sofiegade. Ulica prowadziła z powrotem do kanału. W ciemności majaczyły w oddali sylwetki łodzi, zakotwiczonych przy nabrzeżu na końcu ulicy. Gdzieś wśród nich była też jego łódź, z krótkim masztem na dodatkowy żagiel i radarem na szczycie. Radar nie działał, nigdy też jeszcze nie wciągnął żagla na niewielki maszt, który wyróżniał jego łódź spośród innych. Kiedy wracał tu po pijaku, służył mu za drogowskaz.
Zachwiał się i niemal stoczył się na rufę. Na pokładzie brakowało klapy od luku; ominął ostrożnie dziurę i skierował się w stronę kajuty. Szarpnął drzwi, które ledwie wisiały na zawiasach. Zaklął. Pomyślał, że będzie musiał je w końcu naprawić, i wszedł do środka. W kajucie czuć było stęchlizną, na przymocowanej do podłogi kanapie piętrzył się stos kartonów po pizzy. Przeszedł przez kajutę, minął kuchnię i zszedł po wąskich schodach, prowadzących do sypialni z łóżkiem w kształcie litery V. Rzucił się na materac, zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać, jak krople deszczu uderzają w szybę luku. Wiedział, że wkrótce luk zacznie przeciekać, więc powinien wstać i postawić wiadro w nogach łóżka, ale nie miał siły, zresztą wilgotne stopy były w tym momencie jego najmniejszym problemem.