Ostatni Lapończyk, Olivier Truc: fragment

Olivier Truc

Ostatni Lapończyk

 
1693
Laponia środkowa


Aslak się potknął. Oznaka zmęczenia. Zwykle jego stopy same znajdowały drogę. Stary człowiek nie wypuścił tobołka. Przeturlał się. Uderzenie zamortyzowała kępa wrzosu. Umknął spod niej spłoszony leming. Aslak wstał. Jednym rzutem oka za siebie ocenił odległość od prześladowców. Ujadanie psów było słychać coraz bliżej. Zostało mu niewiele czasu. Podjął swój cichy bieg. Zapadnięte policzki i wystające kości policzkowe nadawały mu mistyczny wygląd. Jego oczy płonęły. Stopy znów same znajdowały drogę. Czuł, że oddziela się od ciała. Uśmiechnął się, zaczął szybciej oddychać, aż zakręciło mu się w głowie. Odzyskał lekkość, wzrok mu się wyostrzył, krok znowu stał się pewny. Wiedział, że więcej nie upadnie. Wiedział też, że nie przeżyje tej łagodnej nocy. Zbyt długo go tropili. To się musiało skończyć. Nie umykał mu ani jeden szczegół otoczenia, wznoszący się przed nim płaskowyż, kamyki osuwające się spod stóp, majestatyczny brzeg jeziora w kształcie niedźwiedziej głowy, a za nim, w oddali, nagie, łagodne zbocza gór, na których spały renifery. Słyszał szmer potoku. Zatrzymał się, zdyszany. Tutaj. Wzrokiem szukał miejsca. Potok wpadający do jeziora, ślady reniferów wiodące pod górę, na wschód, gdzie poświata wschodzącego słońca wyznaczała początek jego ostatniego dnia. Stał nieruchomo, ściskając swój tobołek. Na jeziorze, tuż przy brzegu, dostrzegł małą skalistą wysepkę. Podszedł bliżej, nożem odciął kilka gałęzi karłowatej brzozy. Wysepkę pokrywały krzewy i wrzosy. Ujadanie psów było coraz głośniejsze. Zdjął buty, wrzucił gałęzie do mulistej wody, żeby nie zostawić w błocie śladów. Posuwał się w ten sposób naprzód, aż dotarł do skałki, wspiął się na nią, rozsunął kępę wrzosów i wsunął pod nią pakunek. Wrócił na brzeg i znów zaczął biec. Już się nie bał. Psy kontynuowały pościg. Były coraz bliżej. Zza szczytu pagórka wyłonili się mężczyźni. Aslak spojrzał po raz ostatni na jezioro, potok, płaskowyż, wysepkę. Chmury zabarwił fiołkowo--pomarańczowy blask wschodzącego słońca. Biegł, chociaż nogi nie niosły go już tak jak wcześniej. Wkrótce dopadły go psy. Otoczyły go, warcząc, ale nie atakowały. Zamarł. To był koniec. Mężczyźni też już tu byli, z oczami wytrzeszczonymi z wysiłku. Z trudem łapali oddech. Cuchnęli potem. Ale w ich wzroku czaił się lęk. Bluzy mieli rozchełstane, nogawki przemoknięte, opierali się ciężko na kijach. Czekali. Jeden z nich podszedł bliżej. Stary Lapończyk  spojrzał na niego. Wiedział. Zrozumiał. Kiedyś już to widział. Mężczyzna unikał spojrzenia Lapończyka, stanął za nim.
Stary człowiek stracił oddech, kiedy brutalny cios rozpłatał mu policzek i złamał szczękę. Trysnęła krew. Upadł na kolana. Mężczyzna znów uniósł kij. Lapończyk chwiał się, zszokowany, próbując przygotować ciało na kolejne uderzenie. Wtedy podszedł inny mężczyzna, chudy jak szczapa. Pierwszy zatrzymał się w pół gestu i opuścił kij. Czekał. Chudy mężczyzna był ubrany na czarno. Rzucił Aslakowi zimne spojrzenie, potem spojrzał równie chłodno na mężczyznę z kijem, który zrobił dwa kroki w tył, uciekając wzrokiem.
– Przeszukajcie go.
Dwaj mężczyźni podeszli bliżej, szczęśliwi, że cisza została przerwana. Brutalnie zerwali z Aslaka płaszcz.
– Tylko nie próbuj żadnych sztuczek, dzikusie.
Aslak milczał. Nie stawiał oporu. Ale mężczyźni się go bali. Ból przejmował nad nim władzę. Jego twarz spływała krwią. Mężczyźni szarpali nim, zmusili go do ściągnięcia spodni z futra renifera, zerwali mu czapkę z czterema rogami, na którą jeden z nich napluł, a potem odrzucił w śnieg. Drugi zabrał mu nóż z drewnianą rękojeścią i ostrzem z rogu renifera.
– Gdzie go ukryłeś?
Nad tundrą powiał wiatr. Przyniósł mu ulgę.
– Gdzie, diabelski pomiocie?! – krzyknął mężczyzna w czerni głosem tak przepełnionym nienawiścią, że nawet jego towarzysze zrobili krok w tył.
Mężczyzna w czerni zaczął się cicho modlić. Wiatr ucichł. Pojawiły się pierwsze komary. Słońce wspierało się teraz na wierzchołkach gór. Obolała głowa Lapończyka kiwała się na boki. Ledwie poczuł cios, kiedy kij zmiażdżył mu połowę skroni.

Obudził go ból. Ból niemal nie do zniesienia. Miał wrażenie, że głowa zaraz mu eksploduje. Słońce było wysoko. Otaczał go smród. Pochylali się nad nim mężczyźni, kobiety i dzieci. Bezzębni, w łachmanach, patrzyli spode łba. Śmierdzieli strachem i ciemnotą. Leżał na ziemi. Miejsce komarów zajęły muchy. Kleiły się do jego otwartych ran.
Nadszedł człowiek w czerni, tłumek się rozstąpił. Pastor Noraeus stanął nad nim.
– Gdzie on jest?
Aslak miał gorączkę. Krew wsiąkała w jego brudną tunikę, jej zapach był odurzający. Jedna z kobiet splunęła na niego. Dzieci wybuchnęły śmiechem. Lapończyk pomyślał o swoim chorym synu, którego próbował ocalić, wzywając lapońskich bogów. Pastor spoliczkował najbliżej stojące dziecko.
– Gdzie go ukryłeś?! – krzyknął.
Dzieci schowały się za matką.
Podszedł do nich mężczyzna w błękitnej bluzie i szepnął coś pastorowi na ucho. Ten przez chwilę nie reagował. Potem skinął głową. Mężczyzna w niebieskiej bluzie wskazał ręką Lapończyka i natychmiast dwaj inni podnieśli go za ramiona. Lapończyk krzyknął. Ból zamglił mu wzrok. Mężczyźni pociągnęli go do niskiego drewnianego domu, który służył mieszkańcom wioski za miejsce spotkań.
– Widzisz te plugawe ikony? – rzucił luterański pastor. – Poznajesz je?
Aslak miał trudności z oddychaniem. Jego czaszka wciąż była na skraju eksplozji. Ból narastał. Twarz swędziała go nieznośnie od łażących po niej much. W poharatanym policzku zdawało się roić życie. Mieszkańcy wioski tłoczyli się w gorącej, dusznej sali.
– Tę świnię już jedzą robaki – skrzywił się z obrzydzeniem jeden z mężczyzn. Splunął na starca. Plwocina zabolała Aslaka niczym cios pięścią.
– Wystarczy! – wrzasnął pastor. – Będziesz sądzony, Lapończyku! – znów krzyknął, uderzając w ciężki stół z bali, żeby uciszyć motłoch. Brzydził się tymi ludźmi. Spieszno mu było wrócić do Uppsali. – Cisza, wy tam! Szanujcie swego Pana i króla. – Przeniósł mroczne spojrzenie na ikony lapońskich bogów i wizerunek Thora. – Lapończyku, czy te ikony przyniosły ci coś dobrego?
Aslak nie otworzył oczu. Widział jeziora swojego dzieciństwa, góry, które tyle razy przemierzali, gęstą tundrę, w którą lubił się zagłębiać, karłowate brzozy, w których drewnie nauczył się rzeźbić.
– Lapończyku!
Aslak wciąż miał zamknięte oczy. Poruszył się lekko.
– Uleczyły – wycharczał. – Lepiej niż twój Bóg.
Po sali rozszedł się pomruk.
– Cisza! – zawołał pastor. – Gdzie jest twoja kryjówka?! – wrzasnął. – Gdzie ona jest, mów, jeśli nie chcesz spłonąć, przeklęty. Gadaj, kanalio, powiesz wreszcie?!
– W ogień z nim, w ogień! – krzyknęła kobieta trzymająca dziecko przy białej, obwisłej piersi.
Inne kobiety podchwyciły:
– W ogień z nim, spalić go!
– Cisza, cisza!
– Na stos Lapończyka, na stos! Niech go piekło pochłonie.

Pastor się pocił, chciał już z tym skończyć. Smród, bliskość tego smagłego diabła z zakrwawioną twarzą i tępych, brzydkich wieśniaków stawały się nie do zniesienia. Bóg wystawiał go na próbę. Nie od rzeczy będzie przypomnieć biskupowi Uppsali, jak gorliwie służył Panu na tych dziewiczych ziemiach Laponii, których żaden inny pastor nie kwapił się odwiedzić.
Starczy tego dobrego.
– Lapończyku – zaczął podniesionym głosem, wznosząc palec, by uciszyć zebranych – wiodłeś grzeszne życie, z uporem trwałeś przy swoich pogańskich przesądach.
Zapadła cisza, ale napięcie stało się niemal dławiące. Pastor wyciągnął w kierunku starca grubą, iluminowaną Biblię. Palec wycelował w oskarżycielskie słowa.
– Ktokolwiek by składał dary innym bogom, podlega klątwie! – zagrzmiał grobowym głosem, który przeraził zgromadzonych.
Gruba kobieta o przekrwionej twarzy westchnęła i zemdlała, pokonana przez upał. Aslak osunął się na ziemię.
– Ów zaś prorok lub wyjaśniacz snów musi umrzeć, bo głosił odstępstwo od Pana, Boga twego.
Mężczyźni i kobiety zaczęli klękać, mamrocząc modlitwy, dzieci rozglądały się z przerażeniem w oczach, na dworze zerwał się wiatr, przynosząc ciepły, ciężki podmuch.
Pastor umilkł. Na zewnątrz szczekały psy. Potem i one ucichły. Został tylko smród przepełnionej sali.
– Wyrok został zatwierdzony przez trybunał królewski w Sztokholmie. Lapończyku, niechaj boskiej i królewskiej sprawiedliwości stanie się zadość.
Dwaj brudni mężczyźni pochwycili Aslaka i brutalnie wyciągnęli go na dwór. Stos już stał, między brzegiem jeziora i dziesiątkiem drewnianych domów składających się na wioskę.
Aslaka przywiązano mocno do pala, który trzeba było sprowadzić z wybrzeża, rzeką, bo w tym regionie nie było drzew odpowiednich do takich celów. Pastor stał niewzruszony, nie zważając na kąsające go komary.
Wieśniacy nie dostrzegli przybycia młodego chłopaka, który przypłynął barką wypełnioną skórami na wymianę. Stał jak sparaliżowany i patrzył na scenę, której dramatyzm z wolna do niego docierał. Znał mężczyznę na stosie. Należał do sąsiedniego klanu.
Jeden z wieśniaków podłożył ogień pod stos. Gałęzie zajęły się błyskawicznie. Aslak zaczął jęczeć. Zmusił się do uniesienia zdrowej powieki.
Przed sobą ujrzał jezioro i wzgórze. Dostrzegł znieruchomiałą sylwetkę młodego Lapończyka. Zaczynały go lizać pierwsze płomienie.
– Innych wybawiał, siebie nie może wybawić! – zaśmiał się szyderczo jednooki mężczyzna, któremu brakowało też jednej ręki.
Pastor go uderzył.
– Nie bluźnij! – krzyknął i uderzył po raz drugi.
Mężczyzna umknął, trzymając się za głowę jedyną ręką.
– Lapończyku, Lapończyku, spłoniesz w piekle – krzyczał, uciekając. – Przeklęty, przeklęty!
Jakieś dziecko zaczęło płakać.
Nagle Lapończyk krzyknął. Ogarnięty płomieniami, miotał się i zawodził nieludzkim, przeszywającym głosem – wrzask człowieka, który nie był już człowiekiem. Stopniowo jego krzyk przeszedł w nieznośny bulgot, aż znalazł wysokość, która zdawała się mieścić poza bólem, jakby jego głos dochodził z innego wymiaru. Wyłoniła się z niego nieoczekiwana harmonia, naznaczona cierpieniem, ale krystaliczna dla ucha, które potrafiło odfiltrować z niej mękę.
– Przeklęty, wzywa swoich bogów! – rzucił z przerażeniem jeden z wieśniaków, łapiąc się obiema rękami za głowę.
Pastor pozostał niewzruszony. Jego oczy szukały spojrzenia Lapończyka, jakby ten mógł mu wyjawić przez płomienie, gdzie schował to, co chcieli mu zabrać.

Krzyk Aslaka zmroził młodego lapońskiego chłopca, który nawet nie wysiadł ze swojej łodzi. Rozpoznał, zafascynowany, przerażony, gardłową melodię lapońskiej pieśni. Był tu jedynym, który potra6 ł wychwycić jej słowa. Rozdzierająca, jękliwa pieśń przenosiła go w inny świat. Joik stawał się coraz bardziej urywany, a zarazem gwałtowniejszy. Lapończyk skazany na ognie piekielne próbował resztką sił przekazać to, co miał do przekazania.
Potem jego głos ucichł. Zapadła cisza. Młody Lapończyk też milczał. Zawrócił łódź i zaczął wiosłować. Jego głowę przepełniały jęki konającego. Krew stężała mu w żyłach. Nagle pojął z całą oczywistością, co powinien uczynić. I co po nim powinien uczynić jego syn. I syn jego syna.