John Rambo, Sylvester Stallone

Autor: Tomasz Daniel Dobek
Data publikacji: 07 marca 2008

John Rambo

Autor: Sylvester Stallone

Pana Stallone zawsze darzyłem sporym sentymentem, wszak był jednym z najważniejszych herosów mej młodości. Ba, większym nawet niż pana Arnolda „Gedaud” Schwarzennegera, choć ten mięśnie miał większe. Bo Sly miał styl, wdzięk, i etos społecznika.

Ostatnio mój Sly prządł cienko, bowiem od niemal dekady nie wystąpił w niczym, co choćby udawałoby przyzwoitość. Rzutem na taśmę wygrał szóstą częścią Rocky’ego, bo choć było to znów głupiutkie i naiwne,  była to naiwność z klasą. Czwartego Rambo wyczekiwałem zatem w mękach… I w mękach przetrwałem projekcję…

Kino sensacyjne nigdy nie miało pretensji do diagnozowania czegokolwiek poza temperaturą dreszczy na plecach widza. Najgorzej jest zaś wtedy, gdy twórca takiego kina próbuje nam rzekomą diagnozę wmówić: Stallone ponoć spotkał się z szeregiem dziennikarzy, nawet z przedstawicielami ONZ-u, ci zaś, zapytani o rejon, gdzie prawa człowieka są łamane skrajnie, chórem wskazali Birmę. Po dłuuuugich poszukiwaniach na mapie (w końcu Sly pomógł sobie Internetem) i obejrzeniu slajdów krainy stwierdził bez zwłoki: piękne plenery! Cierpiący pod biczem wojskowej junty wieśniacy! Jedziemy tam!

Jak rzekł, tak uczynił, a na miejscu szczerze się wzruszył losem Karenów, których birmańscy żołnierze wciąż przesiedlają z terenów bogatych w ropę, rubiny i inne precjoza. Widział zniszczone pola, okaleczonych przez miny i torturowanych ludzi. Przedzierzgnął się więc (czytaj – przepasał bandaną i wytarzał w błocie) w kreację Johna Rambo i symbolicznie ruszył naprawiać świat.

Toporna agitka wyzierająca z części trzeciej (Afganistan pod okupacją Rosjan) nie przeszkadzała mi, gdyż na politykę byłem wówczas za mały. Rozbuchane komentarze reżysera przy „czwórce” wzbudzają już żenadę i politowanie: a gdyby Sly zatrzasnął dziób i nakręcił ten epizod bez wykrętów, po prostu dla pieniędzy, pokochałbym go miłością bezkrytyczną jako zwolennik kinowej karuzeli. I wybaczyłbym, że nad scenariuszem ślęczało aż 6 osób.

Rambo medytuje w okolicach Bangkoku, leniwie mrucząc mantry (czemu sprzyja wada wymowy) i dłubiąc przy łodziach, gdy zgłasza się doń grupa chrześcijańskich misjonarzy. Rambo zgadza się przewieźć ich do umęczonej Birmy. Rambo już ma zamiar wracać, gdy nagle misjonarzy wyłapują sadystyczni żołnierze jeszcze bardziej sadystycznego majora. Co Rambo robi potem?

Postępuje wedle parafrazy wiersza Pana Kleksa: „biegać, skakać, latać, pływać / w tańcu w ruchu się wyrzynać”. I wszystko jest piękne, magicznie tandetne, kibicujemy naszemu herosowi z zaciśniętymi pięściami, bo tak kazał nam dziadek Freud. Nie przeszkadza mi typowość bohaterów, bo tylko tacy dają się oglądać z kciukiem w buzi. Kochamy Rambo miłością pożeraczy komiksów o superherosach, a ten jest o tyle lepszy, że z krwi i kości (analizując go jako ikonę kulturową można jeszcze dodać: „i wzbogacony o wymiar etyczny”, arrrghh…). Kochamy całą głupotę takiego kina, bo wszystko na Ziemi trzeba kochać, z głupotą włącznie. Lecz gdy potem przypominam sobie wypowiedź jednego z lokalnych naturszczyków, który po premierze musi się ukrywać… Włącza się we mnie syndrom Michaela Douglasa z filmu Upadek.

Małpka w cyrku walczy o prawa zwierząt, ot co.

John Rambo 

(Niemcy,USA, 2008)

Reżyseria:  Sylvester Stallone
Scenariusz:  Art Monterastelli, Kevin Bernhardt,
Kevin Lund, T.J. Scott, Sylvester Stallone, Jeb Stuart
Obsada:
Sylvester Stallone - John J. Rambo
Sam Elliott - Dick O' Gara
Matthew Marsden - Handlarz
Sai Mawng - Komandor z Birmy
Paul Schulze


Udostępnij

Sprawdź, gdzie kupić "John Rambo" Sylvester Stallone