Najdłuższa noc, Marek Bukowski, Maciej Dancewicz: fragment

Marek Bukowski, Maciej Dancewicz

Najdłuższa noc

1.

    Czternastego grudnia 1904 roku pogoda w Krakowie była marna. Królewskie miasto zasnuwały częste w tym miesiącu mgły, które nasycone dymami z kominów tworzyły lepką i smrodliwą zawiesinę. Kaszel i migreny dotykały niemal wszystkich, niezależnie od stanu i posiadanego majątku. Wyjątek stanowili ci nieliczni, którym dana była możliwość spędzenia ostatnich ponurych jesiennych tygodni w swoich wiejskich rezydencjach bądź w willach coraz to modniejszego Zakopanego, którego walory wzrosły w momencie otwarcia linii kolejowej.
    Ten 14 grudnia w sumie nie różniłby się niczym od tysięcy podobnych mu, minionych dni grudniowych, gdyby nie fakt, którym potem żyła przez kilka tygodni krakowska prasa, a za nią całe miasto.
    Zaczęło się wcześnie rano, bladym świtem. A właściwie jeszcze w nocy, gdy pierwsze promienie dnia ledwo co docierały na ziemię. Było więc prawie ciemno.
    Wawrzyniec Pilejczyk, miejski latarnik, właśnie zaczynał swój obchód, by jak najszybciej pogasić gazowe latarnie na Plantach. Miał przykazane zapalać je jak najpóźniej, a gasić najwcześniej, jak się da. Krakowscy rajcy byli oszczędni, miasto dopiero podnosiło się z wieloletniego upadku, więc liczył się każdy cent.
    Lampy uliczne nie były wysokie, miały od dwa i pół do trzech metrów. Trzeba natomiast powiedzieć, że były ładne i prawdziwie zdobiły miasto. Ich żeliwna, pełna wypukłych ozdób noga zwieńczona była lampionem w formie uciętego z dwu krańców stożka. Lampiony miały cztery szybki, w tym jedną oprawioną w małe drzwiczki. Latarnik, chcąc zapalić lub zgasić latarnię, musiał najpierw te drzwiczki uchylić, następnie sięgnąć do umieszczonego tuż pod palnikiem zaworu i otworzyć go wieczorem lub zamknąć bladym świtem. Sam palnik składał się z wąskiej miedzianej rurki, zakończonej małą kulką z azbestu. Gdy nastąpił zapłon, to właśnie na azbeście palił się gaz. Światło było sinoniebieskie, mało przyjemne dla oka, ale zawsze lepsze to niż ciemność.
    W Krakowie zaczęto się już przymierzać do oświetlenia elektrycznego, którego uroczysta inauguracja przez włodarzy miasta zapowiedziana została na połowę lutego przyszłego roku. Jednak na razie wyposażono w nie tylko Teatr Miejski przy placu św. Ducha, który jako jedyny z budynków miał własną elektrownię. Za sprawą tego właśnie teatru funkcjonujące zaledwie od trzech lat wodociągi miejskie ruszyły z dziesięcioletnim opóźnieniem, bowiem rajcy miejscy planowane na ich budowę fundusze zdecydowali się przeznaczyć na wzniesienie gmachu teatru.
I właśnie od miejsca, gdzie od ponad dziesięciu lat stał monumentalny Teatr Miejski, każdego wieczoru Pilejczyk rozpoczynał swój obchód. Szedł Plantami uzbrojony w długi półtorametrowy kij, na którego końcu tkwiła tulejka z grubej blachy, z wywierconymi u góry kilkoma okrągłymi otworami. W dole tulejki zamocowany był zbiorniczek na denaturat i tam też tkwił knot. Do tulejki przylegał kawałek metalowego pręta, długości około dziesięciu centymetrów. Tym sztyftem latarnik Pilejczyk otwierał drzwiczki z szybką, a potem pociągał dźwignię kranu gazu. Następnie wkładał do lampionu płonącą tuleję, od której zapalał się gaz.
    Świtem natomiast latarnik wychodził na miasto i sprawnym ruchem, za pomocą zakrzywionego na jednym końcu metalowego drutu, otwierał drzwiczki lampionu, potem zmacawszy drutem kurek, zamykał go, następnie drzwiczki i szedł do kolejnej latarni.
    Wawrzyniec Pilejczyk nie był miejskim pracownikiem na etacie. Miesięcznie dostawał za swoją pracę niewiele, ale ten zarobek dodany do jego stałego zajęcia – a miał mały warsztat stolarski – znaczył sporo w rodzinnym budżecie.
    Tego ranka, 14 grudnia 1904 roku, ulice Krakowa i same Planty były właściwie puste. Pilejczyk nie marnował czasu i błyskawicznie przechodził od latarni do latarni. Mrozu nie było, ale panował chłód i przenikliwa wilgoć.
    Mijając jedną z ławek w pobliżu Barbakanu, spostrzegł siedzącą na niej kobietę. Przeszedł obok niej, ale zawrócił. Zastanowiła go ta siedząca na zimnie postać. Ubrana była w prostą jasnobrązową sukienkę, bez płaszcza czy jakiejkolwiek narzutki. Siedziała nieruchomo, głowę miała okręconą chustą, w rękach, ułożonych symetrycznie na udach, trzymała jakąś nędzną torebkę. Nie ruszała się. Podszedł, chwilę się jeszcze kobiecie przypatrywał.
    – Nic wam nie jest…? – zapytał.
    Kobieta nie zareagowała.
     – Słyszycie mnie?
    Latarnik w końcu ujął rękę siedzącej kobiety i próbował ją unieść. Ręka opadła bezwładnie. Pilejczyk znieruchomiał, nie wiedział, co ma teraz zrobić. Rozejrzał się, ale wokół nie było nikogo. Delikatnie odsunął chustę z twarzy kobiety. Zobaczył okropność – nie miała oczu, nie miała nawet powiek, jej oczodoły ziały krwawą pustką.

2.

    Laboratorium policji w Krakowie bardziej przypominało muzeum osobliwości niż placówkę, w której powinna panować nauka i jej reguły. W istocie trudno byłoby doszukać się jakiejś myśli sprawczej porządkującej ten bałagan.
    W największych dwóch pokojach wzdłuż ścian umieszczono wielkie szafy z przeszklonymi drzwiami, w których na półkach stały słoje z zanurzonymi w formalinie częściami ludzkich ciał. W słojach zalegały przerośnięte serca, zdegenerowane latami picia alkoholu wątroby, zniszczone pylicą płuca górników z kopalni w Jaworznie i okolicach Olkusza.
    Nie brakowało też wypreparowanych szkieletów bądź ich porozkładanych niczym klocki fragmentów. Krzywo zrośnięte kości kończyn, zdeformowane syfilisem czaszki, naturalne, wynikające z niedożywienia skrzywienia kośćca, a nade wszystko błyszczące w mroku, lekko tylko maźnięte dziennym światłem czaszki, których właściciele zeszli z tego świata w sposób nagły, w okolicznościach dających powód do założenia w Krakowie nowoczesnego laboratorium wydziału kryminalnego policji.
    W innym miejscu tę osobliwą ekspozycję uzupełniała kolekcja różnego rodzaju narzędzi i przedmiotów codziennego użytku, z których część zatraciła swój praktyczny charakter, stając się corpus delicti. Od siekier ciesielskich bądź rzeźniczych toporów, młotków, a nawet górskich czekanów i oskardów różnej wielkości, poprzez noże kuchenne, brzytwy i zgrabne majchry ulicznych rzezimieszków, aż po bagnety różnej długości będące na wyposażeniu K.u.K. Feldarmee, gdyż i jej żołnierzom rekrutującym się z różnych warstw społecznych zdarzały się niecne występki, bynajmniej niewynikające z żołnierskiego obowiązku obrony granic i interesów monarchii Habsburgów.
    Nie brakowało też licznych egzemplarzy i modeli broni palnej. Myśliwskie fuzje i drylingi, pistolety pojedynkowe, rewolwery czy coraz powszechniejsze pistolety repetierowe otoczone były pociskami różnego kalibru. Te zaś stały równo obok siebie, dokumentując tym samym dramatyczne zdarzenia, często będące ostatnimi chwilami życia ofiar zbrodni, bowiem znajdujące się w gablocie pociski najczęściej zostały wyjęte z ciał denatów.     Osobliwą częścią laboratorium był zbiór kuriozalnych przypadków medycznych, z których najbardziej makabryczne wydawały się zdeformowane ludzkie embriony, ledwo urodzone jednookie cyklopy, syjamskie bliźnięta, czy przypominające maszkarony z gotyckich katedr potworki, po których urodzeniu matka, o ile przeżyła poród, narażona była na wiejski ostracyzm zakończony, w najlepszym wypadku, wygnaniem ze wsi za cielesne stosunki z diabłem.
    Całości tej makabry dopełniała skrępowana starymi sznurami, wyschnięta i pokurczona mumia w kolorze suchego błota, którą gospodarz tego miejsca, doktor Henryk Skarżyński, zakupił od murarzy wznoszących reprezentacyjną kamienicę w miejscu, gdzie w czasach Rzeczypospolitej stał jeden z rozebranych przez Austriaków jakieś sto lat temu kościołów. Mumia musiała należeć do osoby nawiedzonej psychiczną chorobą, której zachowanie uznano za wynik opętania, i po uśmierceniu bądź długim więzieniu postanowiono zamurować gdzieś w lochach dawnego kościoła.
    Największą ścianę laboratorium zajmowała szkolna tablica. Towarzyszyły jej kolorowe plansze poglądowe z wzorami chemicznymi, z rysunkami oddającymi anatomię człowieka, a nawet opisującymi tor balistyczny pocisku wystrzelonego z karabinu i rewolweru. Nie zabrakło też plansz przedstawiających różnego rodzaju owady w kolejnych etapach rozwoju – od złożonych przez samicę jaj, poprzez larwę, aż do dorosłego osobnika, którego życie polegało na oczyszczaniu świata z padliny. Pod ścianą, przy oknach, ulokowano trzy biurka. Na jednym z nich stał mikroskop, a obok fonograf Edisona.
    W mniejszym z pokoi, którego podłoga i ściany wyłożone były kafelkami, zamontowano wyżłobiony kamienny stół do sekcji zwłok wraz z przerażającymi narzędziami i równie przerażającymi kubłami. W pobliżu tego makabrycznego mebla znajdowała się kratka ściekowa, wmontowana w mozaikowate ceramiczne płytki podłogowe, co czyniło z tego przybytku nauki miejsce jeszcze bardziej nieprzyjemne.     Doktor Henryk Skarżyński, pracujący w tym momencie przy mikroskopie, robił notatki z tego, co dostrzegał w okularze urządzenia, gdy korytarzem poniósł się dźwięk miarowych kroków, po czym do drzwi ktoś energicznie zapukał. Skarżyński rozpoznał ten dźwięk. Policjanci na całym świecie pukają tak samo. Nie odrywając oka od okularu mikroskopu, rzucił konkretnie:
    – Wejść!
    Jedno ze skrzydeł wysokich białych drzwi otworzyło się i stanął w nich ubrany w czarny surdut, szczupły, około trzydziestoletni mężczyzna z wąsem.
    Skarżyński, nadal nie podnosząc głowy znad mikroskopu, spytał.
    – Co tam pan ma, panie Kazanecki?
    Zygmunt Kazanecki był asystentem kryminalnym krakowskiej policji i to jego właśnie powiadomiono o znalezionych na Plantach zwłokach kobiety z wyłupionymi oczami. Pierwsza katedra medycyny sądowej powstała co prawda w Krakowie sto lat temu, ale dopiero od pewnego czasu, to jest od momentu, gdy w Krakowie sędzia śledczy August Iżewski, wzorem europejskich stolic, otrzymał ze Lwowa odpowiednie subsydia na stworzenie czegoś w rodzaju nowoczesnego biura kryminalnego przy tutejszej policji, każde zwłoki, co do których zachodziło podejrzenie, że należały do osoby zmarłej w wyniku przestępstwa bądź nie do końca jasnych okoliczności, trafiać miały do prowadzonego przez doktora Henryka Skarżyńskiego laboratorium. Zgodnie z tym zaleceniem asystent Kazanecki co jakiś czas pojawiał się w towarzystwie krępych noszowych o zmęczonych twarzach, którzy zajeżdżali pod tylne wejście gmachu dyrekcji policji charakterystycznym, zakrytym wozem, jakim przewożono denatów.
    Kazanecki, nie pytając o pozwolenie, otworzył zamki bocznego skrzydła drzwi, tak by noszowi z tragami mogli swobodnie wejść do wnętrza laboratorium. Machnął bez słowa ręką w stronę korytarza, po czym odsunął się, robiąc miejsce przy wejściu.
    Do laboratorium weszli dwaj ponurzy mężczyźni, taszcząc na noszach przykryte szarym kocem ciało. Na znak Kazaneckiego położyli nosze na podłodze. Ten zamknął drzwi i w milczeniu pochylił się nad zwłokami, odsłaniając koc. Skarżyńskiemu ukazała się twarz kobiety o dość delikatnych rysach, którą ktoś w bestialski sposób pozbawił oczu. Kazanecki, po krótkiej chwili, wyjaśnił:
    – Okaleczone zwłoki niezidentyfikowanej kobiety, znalezione na Plantach. Pewnie prostytutka. Nikt nie zauważył nic podejrzanego. Powiadomiłem już komisarza Jelinka.