Funny Games U.S. (film)

Autor: Tomasz Daniel Dobek
Data publikacji: 15 lipca 2008

Premiera: 20 października 2007

Karkołomna idea, ale tego akurat reżysera inne pomysły nie interesują. Michael Haneke – paneuropejski i ostentacyjnie kosmopolityczny Austriak – realizuje za Wielką Wodą auto-remake. Własnymi rękami, choć nie za swoje pieniądze, kręci amerykańską wersję swoich słynnych Funny Games, które kilka lat temu zatkały krytykę i zjeżyły włos całej (inteligentnej i wrażliwej) widowni. Oczywiście, w remakach  nie ma niczego dziwnego ani nowego: często bywa tak, że głośne filmy europejskie kręcono potem na nowo – najczęściej jednak innymi dłońmi, które łatwiej wdrażały w życie jankeski tuning. Tak było choćby w przypadku głośnego Zniknięcia (choć obie wersje sporządził George Sluizer) czy Bezsenności (wersję amerykańską podpisał Christopher Nolan). Tym razem jednak obie wersje zrealizował Haneke i w dodatku – zupełnie ostentacyjnie – jest to przeróbka w skali 1:1. Inny jest tylko język, inny aktorzy, czasem kadrowanie jest minimalnie odmienne. Poza tym – na Dzikim Zachodzie bez zmian.

Niesamowita fabuła Funny Games wydaje się powszechnie znana i uniwersalnie zrozumiała. Wzorowa rodzina atomowa typu 2+1 wyjeżdża na weekend do wypasionego domku letniskowego w okolicy stosunkowo odludnej. Sielanka jednak wkrótce zostaje zakłócona przez pojawienie się dwóch uprzejmych młodzieńców, elegancko odzianych w stroje golfistów. Osobnicy owi – pod pretekstem pożyczenia jajek – wkraczają do domu, terroryzują mieszkańców i w ciągu niespełna pół doby zabijają syna, ojca rodziny i matkę. Wcześniej dręczą ich psychicznie i fizycznie – zupełnie bez powodu, dla czystej przyjemności męczenia i zabijania. Zbrodnia wydaje się całkowicie bezinteresowna, lecz wykonywana z maniakalną precyzją: niebywale jest bowiem logiczna i – by rzec ryzykownie – konceptualnie dopięta na ostatni guzik. W finale szwarcbohaterowie wkraczają do domku kolejnych letników i maniakalnie powtarzają się: proszą bowiem o jajka. Cała ta przeraźliwa historia rozpocznie się od tej samej inwokacji – pomijając fakt, że wcześniej jeszcze nasi urodzeni mordercy znajdowali się w zupełnie innym, równie ładnym i przytulnym  domku.

Motyw “obcego w domu, który terroryzuje (z powodów różnych) prawowitych mieszkańców” oczywiście nowy nie jest. Służy różnym celom (klasyczno-alegoryczny Biedermann i podpalacze Maxa Frischa), lecz zwykle opiera się na jeszcze starszym i archetypicznym niemal motywie zemsty. Ten motyw krwiożerczego rewanżyzmu po latach wyraźny był chociaż w rudymentarnych Gościach Elii Kazana (1972), gdzie chodziło o post-wietnamskie porachunki. Idziemy jednak do przodu – tak w kwestii motywowania mordu, jak też sposobu pokazywania takich sytuacji w kinie czy innych sztukach przedstawiających. Funny Games Hanekego porażają głównie absolutnym brakiem racjonalnego motywu czy jakiejś pre-historii, która mogłaby skłaniać dwójkę efebowatych młodzieńców do masakry trójki bezbronnych i Bogu ducha winnych ludzi. To ciekawe, bowiem w filmie tym bardziej przerażające od samego krwawego spektaklu jest właśnie irracjonalność sytuacji i zdanie się na całkowity przypadek – przy perwersyjnie metodycznym sposobie nakręcania przemocy przez niechcianych gości. Skoro zaś zbrodnia jest przypadkowa – jest zatem tym samym kompletnie nie do uniknięcia, bowiem na kogo akurat wypadnie, na tego bęc: i ta przerażająca konkluzja najbardziej gnębi widzów tego filmu. Oczywiście Haneke – z wykształcenia także psycholog – działa niezwykle inteligentnie i perfidnie. Jesteśmy bowiem przyzwyczajeni – tak przez wychowanie, jak przez komercyjne kino – do podania nam jak na talerzyku powodów działań postaci, ich zachowań, etc., czyli innymi słowy – do tego, aby fikcja jakoś sama z siebie się przed nami usprawiedliwiała i pasowała do naszego potocznego myślenia o ludziach, sytuacjach, bodźcach i reakcjach. Haneke świetnie zdaje sobie z tego sprawę – i bezczelnie igra z naszymi oczekiwania wobec standardowego filmu o niespodziewanym horrorze w domowych pieleszach. Absolutnie pewną ręką i z lodowatą logiką – zachowując także pozory prawdopodobieństwa psychologicznego – eliminuje z przekazu to, do czego przywykliśmy w kinie głównego nurtu: na przykład happy end Deus ex machina czy finałowe pocieszenie, które ma zneutralizować czystą makabrę bijącą z całego spektaklu. Nic z tych rzecz: Haneke dekonstruuje także sam spektakl – w pewnym  momencie cofana jest taśma za pomocą pilota, aby pokazać nam wariantywną wersję historii, lecz to owa fakultatywność okazuje się iluzją – nie zaś samo widowisko kinowe! To ciekawe, bowiem w pierwotnej wersji austriackiej Arno Frisch w pewnym momencie odwraca się w stronę widowni i puszcza do nas perskie oczku – w amerykańskim remake’u Michael Pitt tylko zagadkowo się uśmiecha. To jedna z niewielu różnic – może znacząca, a może zupełnie nie...

Pozostaje nurtujące pytanie: po co Haneke nakręcił de facto to samo (troszki podobnie było z nową wersją Psychozy Hitchcocka, nakręconej w podobnej manierze 1:1 przez Gusa van Santa). W przypadku van Santa mieliśmy do czynienia z sytuacją przykrą – niby wszystko to samo, ale efekt mikry w porównaniu z siłą rażenia upiornego arcydzieła Alfreda H. Tutaj powód wydaje się inny – nie sądzę jednak, aby Hanekemu wyłącznie zależało na wkroczeniu na rynek hollywoodzki. No bo także – po co? Po swoim ostatnim filmie, czyli sławnym Ukrytym reżyser ten jest jednym z niekwestionowanych mistrzów kina europejskiego, który może sobie pozwolić (przynajmniej na Starym Kontynencie) na wszystko z pocałowaniem ręki. Być może chodzi w tym wszystkim o pewien eksperyment: z jednej strony czysto znaczeniowy – wielu analityków z lupą przy oku będzie śledziło i interpretowało mikro-różnice między obiema wersjami (bo być może takowe są?!). Zmusi to w takim razie amerykańską krytykę i część inteligentnej widowni do sięgnięcia nolens volens po nie aż tak dawny oryginał austriacki – a co za tym idzie po inne filmy Hanekego (byłby to poniekąd bardzo przemyślany i uczciwy zarazem sposób autopromocji świeżo upieczonego “reżysera amerykańskiego”). Wydaje się jednak, że chodzi o zmuszenie Amerykanów do autoanalizy za pomocą filmu, który symuluje ich rzeczywistość i wynikające z niej zagrożenia. Ta sama historia – identyczna! – w wersji prymarnej mogłaby tam zostać uznana za ekscentryczną, naciąganą i wyssaną z brudnego palca opowieść z jakiegoś egzotycznego kraju, która US-widownię mogłaby co najwyżej zaciekawić, ale nie zdołałaby jej osobiście dotknąć i personalnie postraszyć. W wersji amerykańskiej dystans nie tyle się kurczy – co po prostu znika na amen. To trochę tak, jakby nakręcić polską wersję Funny Games – także w skali 1:1 z polskimi aktorami gdzieś na Mazurach: tożsame wersje austriacka i amerykańska na pewno zeszłyby na drugi plan emocjonalnego rażenia i rzeczowej dyskusji. Nie sądzę jednak, aby Hanekemu chciało się w to wszystko bawić po raz trzeci (no i z kim...), zaś remake tego filmu w wykonaniu jakiegoś obcego autora po prostu traci sens. Byłby bowiem jedną z nieskończenie wielu neutralnych przeróbek, nie zaś szalenie autoświadomym i całkowicie własnym powtórzeniem – z zachowaną w pełni siłą pierwowzoru, tą samą autorską sygnaturą i owym dodatkowym znaczeniem, które płynie z obcego kulturowo (lecz tożsamego antropologicznie)  kontekstu. Rzadko bowiem kiedy to samo – choć ciut odmienne – ogląda się z taką samą konfuzją, przerażeniem, uwagą i powagą jak amerykańską wersję Funny Games. Chyba tylko austriacki pierwowzór.

FUNNY GAMES [U.S.]

Reżyseria: Michael Haneke

Scenariusz: Michael Haneke

Zdjęcia: Darius Khondji

Muzyka: Georg Friedrich Haendel, Pietro Mascagni, Wolfgang Amadeus Mozart, John Zorn

W rolach głównych: Naomi Watts, Tim Roth, Michael Pitt, Brady Corbet

Stany Zjednoczone 2007

 

Czytaj na PK o austriackiej wersji filmu Fanny Games - TUTAJ  

Udostępnij